Wrocławski Festiwal Piwa, czyli Kaszpir na gościnnych występach
Ponieważ nie znoszę piwa, wybrałem się na jubileuszową 10. edycję Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa. Po raz pierwszy była współorganizowana przez moich dobrych znajomych Gosię i Tomka (którzy zadbali o jego jadalną część) i nie po raz pierwszy odbywała się na koronie stadionu we Wrocławiu.
Po raz pierwszy także zostałem skutecznie namówiony do wystąpienia na scenie w publicznej debacie (bez udziału maczet i innych akcesoriów) z guru tutejszej sceny kulinarnej, czyli pieszczotliwie nazywanym przez swoich czytelników Grubasem (#grubasWPK) z Wrocławskich Podróży Kulinarnych i moim bratem w recenzjach – Piotrem Gładczakiem. Z Piotrkiem znamy się długo, okrzepł ze swoim blogiem i ma wierną armię zarówno wyznawców jak i hejterów. Podobnie jak ja, od pisania o jedzeniu przeszedł także do jego tworzenia i serwowania, co i tym razem miało miejsce. Ale o tym potem.
Co do mojej piwnej abnegacji to przyznaję się do niej bez bicia. Nie pijam na codzień tego trunku odkąd w Polsce jego produkcją zajęły się wielkie koncerny a sam napój nie ma już nic wspólnego z tradycyjną techniką warzenia. Nie przekonały mnie także wszelkie piwne inicjatywy, które kilka lat temu zaistniały na polskim rynku a dziś święcą tryumfy w postaci wielkich festiwali (dziesiąta edycja to nie w kij dmuchał). Piwo kraftowe uważam za równie niedobre jak to z wielkich browarów, choć tu akurat nie pasują mi dla odmiany kombinacje dotyczące dochmielania, dosmaczania i dohipsterzania napoju, który pamiętam dobrze z dzieciństwa (no dobra, z czasów ogólniaka i studiów).
Jakie piwo lubię? Otoż uwielbiam zwykłego pilsnera: bez goryczki, o zwykłym zapachu, smaku i ze zwykłą pianą. I wiecie, co? Na festiwalu takiego nie znalazłem. 🙂
A gdzie go mogę znaleźć? Ano wystarczy, że którymś z naszych szynobusów przekroczę południową granicę i wysiądę w Kralovcu, Trutnovie, Mezimesti czy nawet w nieco dalszym Adrspachu. Tam jakoś opłaca się produkować piwo dla przeciętnego zjadacza Studentskiej. W naszym kraju pozostało mi wyginąć, bo nad moim piwnym losem nikt pochylić się nie zamierza a już zwłaszcza produkując „tańczącą parę” klasyczną metodą.
No to pora na festiwalowe wrażenia.
Jest grubo. Ceny jak w Pewexie, leje deszcz, namioty prawie odlatują a ja za godzinę mam występ na scenie. A gdzie jeszcze makijaż, gdzie lufa na bekstejdżu…
Spotykamy znajome twarze sceny streetfoodowej, niestety równie trzeźwe jak my. Zapowiada się nieudany festiwal i klapa z prelekcjami, bo wszyscy się gdzieś pochowali.
No to razem z markotnymi organizatorami idziemy coś zjeść. To zawsze pomaga. Malowniczo meandrując wśród zacinających kropel deszczu i straganów z butelkami i kegami dochodzimy do kolejnych dobrych znajomych. Ci to się napodróżowali, żeby dogodzić sąsiadom dobrą strawą. Są. Stoją na samym końcu świata, ale wiemy że pod wielką klapą nie będzie padać a jedzenie poprawi nam nastrój.
Slovak Street Food umią naprawdę dobrze. Jadałem już drzewiej ich hałuszki, delektowałem się gulaszem, próbowałem też przełknąć ich długociągnącysięsmażonysyr. Ale dziś przygotowali nowość: strapacky s bocikom – z kapustą (jak do schabowego) i kawałem długo pieczonego boczku w sosie demi glace, oczywiście na bazie piwa.
Już pierwszy kęs rozpłynął się delikatnie na języku a ja załkałem bardziej niż niebo nad nami. Spojrzałem głębiej w talerz…
i poczułem się błogo patrząc na unurzane w sosie kluseczki idealnie zakwaszone kapustą i osłodzone boczusiem (21 złotych). I nawet to zielone, którego zapomniałem wywalić, nie psuło smaku całości.
Wtem!
Wychodzi słońce. Zaczyna powoli rozgrzewać od zewnątrz nasze zziębnięte ciała. Wraca krążenie, humor i ochota na imprezowanie. Może nawet na jakieś piwo?
Na razie zadowalamy się kofolą – cudownym wynalazkiem czechosłowackiej myśli techniczno-kulinarnej – którą Słowacy przez przypadek zabrali ze sobą. 7 złociszy nie pinionc, ale za takie umami z bąbelkami nie do zdobycia w Polsce absolutnie warto.
Przemieszczamy się zgodnie z mapami sztabowymi przygotowanymi przez Ulicznych Wrocławiożerców…
i powoli docieramy do sceny festiwalowej. Jeszcze tylko dwójeczka, ostatnia próba mikrofonu i meldujemy się gotowi do wygłupów na scenie. Mamy za nie dostać po pysznej kanapce z czorizo i czimiczuri przygotowywanej na żywo przez Piotra Andruszko, więc jakoś musimy wytrzymać godzinę i poopowiadać o street foodzie, który dla obu z nas jest pasją a bywa(ł) także pomysłem na życie.
(super fotka, na której nic nie widać – nie pomyślałem o selfie, sorry!)
Opowiadamy. Sprzeczamy się niczym Kurek z Kamińskim na temat wyższości zapiekanek nad ramenem, smażenia na smalcu nad su-wi i winnywielomami aspektami dawnego i obecnego street foodu. Fajnie jest pogadać z kimś, kto ma o tym pojęcie i dojść do wielu wspólnych wniosków. Na koniec stwierdzamy, że wcale nie jest źle na tle Europy z naszym polskim ulicznym żarciem, chociaż rozmaici janusze gastronomii czają się zza węgła w nowych food truckach i przestrzegamy ludzi przed takimi kreaturami. Apelujemy także do pisania o jedzeniu i przelewania na papier albo na elektrony swoich wrażeń. Niech rośnie nowe pokolenie blogerów, recenzentów, bo starzy mają już tylko sklerozę albo dają się łatwo przekupywać za darmowy kebab. 😉
Na koniec jeszcze szybki product placement Kolei Dolnośląskich…
… (przez złych ludzi porównanych od razu do slow foodu) i szychta zakończona. Można iść na śniadanie. Otwieram więc Facebooka a tu wyskakuje fotka…
na której na pierwszy rzut oka poznaję auto, namiot i oczywisty brak właściciela. No tak – festiwal piwa – więc musiał gdzieś przepaść i pewnie oleje klientów aż do końca imprezy. Odszukuję na sztabówce miejsce, gdzie powinien być Walenty Kania ze swoją ekipą i po kilku minutach odnajduję ich całych i zdrowych. Trzeźwych i w komplecie. Z tradycyjnym menu i bałaganem, gdyż filozofia slow obowiązuje tu także przy urządzaniu stoiska.
Dziś mam ochotę na hot-doga. Mam do wyboru żyrafę, rekina, słonia i milion innych zwierząt, jednak nauczony doświadczeniem zadowalam się kucykiem.
Naprawdę do szczęścia potrzebna jest w tym wypadku jedynie pyszna, grubo zmielona i świetnie przyprawiona konina otoczona chrupiącą i pękającą pod każdym gryzem skórką. Do tego chamska buła ze zwykłą musztardą. Za dwie dychy porcja.
Za to kocham Walentego. Za jego nihilizm i prostotę. Za pokazywanie ludziom, że jedzeniem może być wszystko, począwszy od wołowego penisa przez bycze jaja a skończywszy na klasycznym już ozorze. Ważne jest jedynie KTO i JAK przygotowuje te dania.
Lekko zaspokoiwszy pierwszy głód patrzę jeszcze na nierówną walkę Walentego z grillem
i żegnam pierwszy dzień festiwalu wsiadając w dziesiątkę do Leśnicy, by tam przesiąść się do wygodnego pociągu Kolei Dolnośląskich i po niecałej godzinie dotrzeć do Legnicy.
Zapada noc.
Niedzielny ranek budzi mnie zaskakująco wysoką temperaturą. Wydaje się, że jest już upiornie gorąco, ale o tym, że będzie gorzej przekonuję się już na dworcu, gdzie ledwo wytrzymuję czekając na… dobra, oszczędzę…
Docieram przed stadion i dopiero ogarniam jego rozmiary i rozmach imprezy.
Razem ze mną masa hipsterów z walizami. Okazuje się, że tradycją festiwalu są tutaj zakupy ogromnych ilości butelek z piwem, okolicznościowych szklanek i innych gadżetów, więc ja od razu zaczynam się wyróżniać w kolejce do wejścia nie posiadając żadnego akcesorium. „O, pa, to ten co wczoraj gadał jakieś bzdury, że woli zapiekanki od królika suwi na mgiełce z jarmużu.” Dobra, wchodzę i unikając nienawistnych spojrzeń idę od razu pod scenę.
Wczoraj zabrakło mi cierpliwości w kolejce do mojego kumpla-celebryty, więc dziś postanowiłem przetestować jego zdolności kulinarne i zobaczyć co przygotował dla swoich fanów.
(fotka z soboty, żeby nie zapomnieć zrobić)
Nowa świecka tradycja jest taka, że Piotrek z Wrocławskich Podróży Kulinarnych na różnych eventach rozstawia swoje stoisko pop-up i przygotowuje jakieś interesujące dania street foodowe. Wcześniej nie jadałem, więc dla mnie to kulinarny bal debiutantek i ciekaw jestem, co pokaże.
Zamawiam u miłej pani, która ma komputer i dostaję numerek 65. Już po kilku minutach jestem wywoływany do odbioru. Coś mi tu nie pasuje. Przecież nie zapłaciłem a i inni z niższymi numerkami jeszcze czekają. No tak – myślę sobie – zostałem rozpoznany i na pewno dostałem jakąś lepszą kanapkę.
– Wszystkie lewe koniaki do Wisły, gramatura pełna a obsługa uprzejma. („Brunet wieczorową porą”)
Dostaję bułę, która na pierwszy rzut oka nie wygląda jakoś powalająco.
Pewnie zwykła rozgotowana szarpanina i jakieś marne dodatki. Obglądam dalej i wnikliwiej.
Coś tu jednak widać i nawet ładnie wygląda i się komponuje. Dokonuję zatem rozbioru i analizy składu.
Faktycznie dominującym elementem dania jest rozpadające się żebro wieprzowe otulone fajną brioszką. Do tego chrupiące tu i tam zielone szparagi a’la al dente 😉 oraz sosik spajający i podkręcający całość. Szczerze?
Mam mieszane uczucia. Nie dość, że nie zapłaciłem to jeszcze mi smakowało.
Co prawda z zamkniętymi oczami nie rozpoznałbym, czy to było żeberko czy inny kawałek świni, bo wszystko długo gotowane lub duszone rozpada się i traci pierwotny smak, ale tutaj udało się ten smak zachować i jeszcze dosmaczyć. Jak dla mnie mocna 4/5.
Może nie powinienem, bo w końcu darowanemu koniowi… itd. ale staram się być obiektywny i szczery.
A propos konia. Ponieważ po tym śniadaniu dość szybko zgłodniałem, pogalopowałem więc co sił do Walentego, tym razem po kolejną porcję.
Teraz macie możliwość zobaczenia z bliska kiełbaski muśniętej lekko temperaturą z grilla.
I kolejnej reklamy jakiejś stacji, w której Walenty ma program. Ogórki wyrzuciłem, resztę zjadłem. Street foodowe arcydzieło.
Niezwłocznie poprawiłem wołową przeponą (25 złotych)
i króliczymi sercami albo czymś w ten deseń.
Na deser zostawiłem sobie ucztę werbalno-oralną, czyli opowieści i live cooking w wykonaniu Tomka Jakubiaka. Pogadaliśmy o starych czasach, powspominaliśmy dania z jego pierwszej knajpy i dowiedzieliśmy, że już za moment otwiera drugą pierwszą własną restaurację w Sopocie i że z tym miastem zamierza związać najbliższą przyszłość. Tomek działa na wielu frontach (tu chyba jesteśmy nie tylko rodzinnie spokrewnieni): charytatywnie w projekcie „Kucharze pomagają”, dzisiaj gotując z pozostałych w kuchni części pokazuje czym jest „zero waste” a po kolejnej godzinie rozmowy przy bezalkoholowej chmielonce wygląda na to, że ma w zanadrzu kilkanaście innych pomysłów i inicjatyw, które zamierza zrealizować w wolnej chwili. Umawiamy się na odwiedziny nad morzem i powoli szykujemy do powrotu do swoich wiosek.
Jeszcze pamiątkowa fotka z organizatorami, bez których impreza by się nie odbyła
i na koniec rodzinna.
Pora na podsumowanie. Nie wypiłem ani jednego piwa. Nie najadłem się, gdyż jadłem tylko śniadania. Ale czas spędziłem przemiło i na pewno w przyszłym roku zamelduję się ponownie na festiwalu z taką ekipą. A nuż dowiozą „tańczącą parę”?